Halogrzybki Mario, czyli narkotyki w grach…

…historyczno-subiektywny przegląd przemytu, część pierwsza.

Tworzenie naszej „erystycznej szermierki” mocno się przeciąga, wywiad z pewnym znanym, polskim rysownikiem kojarzonym z graniem także, postanowiłem więc napisać tekst solowy. Nie będę obrażał Twojej inteligencji, drogi czytelniku, wyłuszczeniem treści, o których traktuje tekst, bo skoro czytasz te słowa, to zapewne poradziłeś sobie także z rozszyfrowaniem nagłówka. Dodam jedynie, że dla Twojej wygody pozwoliłem sobie podzielić tekst na dwie części: ostatnia jest przygotowana i ukaże się niebawem.

Póki co jednak zapraszam do lektury pierwszej części.

Społeczna narko-debata i wiedza czerpana z gier

W niniejszym tekście przyjrzymy się ujęciu narkotyków w różnych wytworach branży elektronicznej rozrywki. Za narkotyki uznaję wszelkie środki o działaniu psychoaktywnym, nie będące alkoholem – zdaję sobie sprawę, że jest to rozróżnienie, które może być kontrowersyjne, ale nie przesądzam o jego słuszności. Czynię je jedynie dla wygody i klarowności reszty wywodu.

Na pewno znacie ogólną sytuację w Polsce a propos narkotycznej debaty. Pewien polityk o nazwisku kojarzącym się z gorejącym zwierzęciem domowym chciałby, żeby narkotyki były dostępne w sklepach jak alkohol, najwyżej z ograniczeniem wiekowym. Z kolei pracownicy MONAR-ów, których możemy zobaczyć w telewizyjnych studiach, sprawiają wrażenie, że dla kolportujących zakazane używki chętnie przywróciliby karę śmierci, choćby na pięć minut potrzebne na rozgrzanie elektrycznego krzesła.

Niepokojąco często ludzie czerpią swoją wiedzę i przekonania na temat świata z gier. Czego dowiedzą się z nich na temat narkotyków? 

Rozważymy to na kilku przykładach, poczynając od darmowych flashówek, a kończąc na tak odmiennych od siebie produkcjach jak Carmaggedon i Wiedźmin. Mimo tego, że na 115 stronach gier zakwalifikowanych przez PEGI jako dozwolone od lat 18 znalazłem dosłownie kilkadziesiąt tytułów, którym nadano oznaczenie z charakterystyczną strzykawką, udało mi się przypomnieć sobie parę mniej lub bardziej oczywistych tytułów z potencjalnym uzależnieniem w tle. Ze względu na rzetelność skupiłem się na tych produkcjach, które ograłem osobiście, ignorując takie tuzy jak Read Dead Redemption czy nowsze Sleeping Dogs.

Darmowe i płatne sposoby na wirtualny high

Litościwym milczeniem pominę gry na Fejsbuka, które dają nam możliwość hodowania wirtualnego krzaka konopi, bo nie można dowiedzieć się z nich niczego ciekawego poza tym, że ludzie miewają naprawdę durne pomysły. Postanowiłem jednak stestować darmową flashówkę, Franks Adventure, na którą trafiłem przez przypadek, szukając materiałów  potrzebnych do napisania niniejszej solówki.

Wcielamy się tam we Franka, który nie należy do skomplikowanych facetów. W życiu ma jeden cel, który determinuje wszystkie jego działania: rozprowadzać narkotyki. Chodząc po ukazanym w izometrycznym rzucie miasteczku najpierw  staramy się znaleźć towar, by potem móc go spieniężyć lub zamienić na nagie zdjęcia spotykanych po drodze dziewczyn. Abstrahując od opłacalności podobnej wymiany, do głowy by mi nie przyszło, że można tak gładko połączyć ze sobą mangopodobną erotykę, narkomanię. i… digimony. Ze dziwieniem odkryłem bowiem, że portrety postaci są zapożyczone z tej niezbyt lubianej przeze mnie w dzieciństwie bajki.

Marnie wypadłem także w roli recenzenta, bo nie udało mi się zdobyć nawet jednej działki do rozprowadzania: gość na nabrzeżu sprzedawał kokaine po 50 monet za sztukę, a ja nie miałem ani jednego peso – przehulałem wszystko na nagie zdjęcia spotkanej po drodze dziewczyny. Pewnie można było zdobyć dodatkowe pieniądze, grając w idiotyczna minigierkę z przeskakiwaniem sosen, ale wymagała szybkości reakcji Wolverine’a z X-menów.

Poległem. Bez większego żalu pozostawiłem poczciwego Franka samego z jego problemem. Jedyne, czego się nauczyłem, to żeby podchodzić do takich gier z dużą dozą ostrożności i z dala od młodszego rodzeństwa, które mógłbym spaczyć na zawsze sprośnymi obrazkami. Zachęconym tym opisem podpowiadam, że jest więcej dziwadeł podobnego sortu: na przykład o rzucaniu strzykawkami w Lindsay Lohan.

Po krótkiej przygodzie z Frankiem wypełzamy z jego niskobudżetowego bagna. Na stałym lądzie produkcji z segmentu AAA wita nas okrwawiony zderzak i maska z wgnieceniem w kształcie ludzkiej głowy. Zgadliście: dawno temu hipisowskie akcenty pojawiły się już w grze, która realizowała „korkowe” marzenia wielu sfrustrowanych kierowców – Carmageddonie. Oprócz rzucania wybuchającymi dyniami we wrogie automobile i podpalania miotaczem ognia przechodniów mogliśmy natknąć się tam na znajdźkę o wiele mówiącej nazwie „drugs” (ang. narkotyki). Po wjechaniu na rzeczony modyfikator cały obraz zmieniał kolory i zaczynał intensywnie przekrzywiać się i falować.

Trzeba przyznać, że Carmageddon ukazywał temat w sposób niezwykle odpowiedzialny. Zachowanie kontroli nad pojazdem w takich warunkach graniczyło z cudem, co uznaję za cenny aspekt dydaktyczny płynący z gry o rozjeżdżaniu ludzi i przerabianiu samochodów na żyletki.

(Tu ciekawostka, niezwiązana bezpośrednio z tematem: wiecie, że w Carmageddonie na N64 zastąpiono paraludzkie figurki… dinozaurami? Serio. Ten niskopikselowy Jurassic Park z posoką w kolorze Bałtyku zniszczył moją psychikę jak bomba neutronowa populację miasta, na które została zrzucona.)

Otwarte, niemoralne, narko-ekonomiczne

Na osobne przedstawienie zdecydowanie zasługuje grupa gier, które umownie nazwałbym narko-ekonomicznymi.  Zakazane używki służą tam (bezpośrednio lub pośrednio) łatwemu, nie opodatkowanemu napływowi dolarów na wirtualne konta naszych protagonistów. Saint’s Row 2 jest znakomitym przykładem takowej produkcji. Jak w większości gier, ukazujących ciemną stronę gospodarki, pojawiają się tam także zakazane używki.

Z tej konkretnej produkcji wyciągnąłem jeden ważny morał: jeżeli najdzie mnie kiedyś ochota na palenie marihuany, wystarczy wyjąć dwa Uzi i zastrzelić idącego ulicą rastucha. Na pewno będzie miał przy sobie przynajmniej jednego, gotowego blanta: w SR2 zawsze tak było. Jeden głęboki wdech później obraz się rozmywał, bohater opuszczał skręta na ziemie, a nam pozostaje zastanawiać się, co, do cholery, chciało w ten sposób wyrazić Voliton. „Trawka” przysłoni Ci świat gęstą, dwuminutową chmurką?

Autorzy trochę nie zasłużyli na moje złośliwości, bo w wypadku używek o działaniu wyłącznie psychicznym ciężko dać graczowi złudzenie, że to on palił (nie zaciągając się) objęte prohibicją substancje. Można by pokusić się o adekwatny zestaw animacji bohatera, w odpowiednio przerysowany sposób ukazujący jego zachowanie z THC płynącym w żyłach, ale najwyraźniej filtr był tańszy i łatwiejszy do zaimplementowania.

W SR 2 mamy także okazję niszczyć z pokładowego działka helikoptera plantację, na których rzekomo dojrzewają przyszłe kwiaty uzależniającego zła, ale tu umowność jest już tak daleko posunięta, że przekracza granicę państwa fikcji i oddaje się w ręce strażników jego urojonych granic. Daje nam jednak kolejną, cenną lekcję: w tego typu branży trzeba uważać na zazdrosną konkurencję.

Tyle, jeśli chodzi o historie świętych o czarnych aureolach. Z ich domowych pieleszy przeniesiemy się do sąsiedniego miasta, które inne studio urządziło na podobnych zasadach. Mowa tu o Liberty City z GTA: Chinatown Wars, z którym miałem przyjemność obcować na PSP. Nie mieliśmy tam może okazji, żeby zamulić sobie ekran jak w SR2, ale mogliśmy wykorzystać wiedzę nabytą niegdyś w szkole na podstawach przedsiębiorczości.

Na mapie świata gry można było znaleźć dilerów, z których każdy miał inną „specjalizację”: jeden np. ma tanie pigułki, ale drogą kokainę i chętnie kupi heroinę po wysokich cenach. Od biedy takie „kup tanio – sprzedaj drożej’ można uznać za przystępny wykład podstaw ekonomii. Mam tylko nadzieję, że licencjat z tego przedmiotu w GTA nie skończy się uzupełniającymi magisterskimi w całkiem realnym więzieniu. Jedynie w wirtualnej rzeczywistości policja nie prowadzi przeciwko nam śledztw za handel psychoaktywnymi używkami, a może uganiać się za nami po całym mieście za stuknięcie radiowozu. Sprawa jest więc prosta: GTA mówi nam, na czym można zrobić dobry interes. Nie mówi tylko, co może być skutkiem ubocznym takiego sposobu pomnażania kapitału.

C. D. N

W następnej części zanalizujemy podejrzane źrenice bohatera pewnego polskiego wyrobu, zastanowimy się  nad biologicznie szokującą metaforą i dojdziemy do puenty całej tej historii. Zostańcie z nami. ;)

Abnormis